Chyba
zacznę od tego, co mi się w tej powieści nie spodobało.
„Dżentelmen w Moskwie” to bardzo ambitny projekt, który nieco
się rozpada, gdy autor, nie-Rosjanin, pisze o Rosji, tworząc jej
wykładnię i analizując rozwój w trakcie trzech ważnych dekad –
od rewolucji socjalistycznej międzywojnia przez stalinowski terror
po rządy Chruszczowa. Nie twierdzę, że tkankę swojego państwa,
tak delikatną i tak skomplikowaną, najlepiej potrafią opisać
tylko ci, którzy piszą o Rosji jako jej obywatele i odwołują się
do tradycji wielkich powieści XIX stulecia. Uważam jednak, że
opowiadanie o tym, w jaki sposób Rosja usiłuje wyrazić się na
nowo i usankcjonować zmiany tak boleśnie dotykające obywateli,
domaga się pewnej wnikliwości i skoro już we wspomnianej tradycji
– a objętość i struktura powieści Towlesa świadczą o tym, że
związek jest – chce się ten kraj opowiadać, nie można traktować
pewnych tematów powierzchownie. Autor
każe nam skupiać się na losach rezolutnego arystokraty, który od
początku do końca w swym anachronizmie i dystyngowaniu wzbudza
czułość, bo jest po prostu prawym człowiekiem. Widzimy jednak
wyraźnie, że Amor Towles chce wejść głębiej i nie do końca mu
to wychodzi.
Do wnętrza hotelu Metropol, z którego praktycznie nie rusza się
hrabia Aleksander Iljicz Rostow, docierają zarówno bolszewicka
propaganda, jak i ślady prześladowań oraz innych aktów
autodestrukcji w imieniu rozwoju – o tej kwestii zresztą
rozmawiają bohaterowie powieści, za mało i w sposób dość
oględny. Rosja jest za drzwiami hotelowymi, ale iskrzy i ewoluuje w
tym, co przynoszą do Metropolu jego goście, przyjaciele hrabiego.
Towles chce z jednej strony zbudować panoramiczną powieść o
ideologii, czynie i godności ludzkiej, ale z drugiej – tworzy
przede wszystkim ujmującą oraz rzeczywiście chwytającą za serce
opowieść o arystokracie z kręgosłupem moralnym, którego zabrakło
jego otoczeniu.
Nie
twierdzę, że to zła powieść. Ujmuje frazą, lekko się przez nią
przedostajemy – coraz głębiej, gdzie jest też coraz bardziej
mrocznie. Bo
choć ujmują nietuzinkowe poczucie humoru autora i sposób, w jaki
odziera z dramatyzmu to, co miałoby przejmować i wywoływać
smutek, wciąż jednak od początku do końca jest to rzecz o
wyjątkowo paskudnych sprawach – ludzkich oraz tych związanych z
tworzeniem nowego państwa.
Narzucaniem tego, co należy mówić, myśleć, jak żyć i w czyim
imieniu podejmować jakiekolwiek działalności. W tyglu przemian
Rostow – człowiek, który jest Rosjaninem z krwi i kości, a w
pewnym momencie bezboleśnie odkleja się od rosyjskości. Obserwuje
i słucha, ale nie bierze wiele do siebie. Ma wypracowany sposób
zasadnych reakcji na zło tego świata, a w otaczających go ludziach
chce odnaleźć tylko to, co najlepsze. Czasem jednak musi mieć
cierpliwość – jak do kelnera dyletanta, z którego losami sprzęga
się czytelna alegoria tego, kto osiąga w Rosji pozycję i szacunek
oraz jak bardzo jest to iluzoryczne.
Amor
Towles portretuje zderzenie bolszewizmu z indywidualnością. Nowych
norm i oczekiwań z archaicznymi formami nakreślania treści i sensu
życia. Hrabia Rostow ma wieść życie w hotelu Metropol, bo naraził
się władzy pewnym wierszem (którego historia zaskoczy przy
lekturze), a w związku z tym jest istotą niewygodną. Zbędną z
punktu widzenia świata, który ma zostać stworzony po pierwszej
wojnie światowej. Świata równości wszystkich obywateli, w którym
arystokratyczne maniery i posiadanie są już czymś, z czego należy
albo drwić, albo to odbierać. Tymczasem Towles pokazuje, w jaki
sposób można pozostać poczciwym i uczciwym człowiekiem w czasach,
które każdemu naginają jego kręgosłup moralny. Hrabia
otacza się ludźmi, którym często daleko jest do niego
ideologicznie, ale którzy dostrzegają tę szarmanckość, poczucie
własnej wartości i jednoczesną uprzejmość. Towar deficytowy w
czasach walki o kolektyw, które to czasy kolektyw przede wszystkim
zastraszają.
Mamy
więc barwną opowieść o indywidualiście, który każdemu się
kłania i z każdym chce żyć w zgodzie. Są także ciekawe postacie
drugiego planu. Pewna aktorka, którą los zwiąże z hrabią nie
tylko po to, by dzielili namiętność. Przyjaciel z młodości,
najciekawsza chyba postać powieści, który najpierw uwierzy w idee,
a potem zostanie przez nie pożarty. Mindicza poznajemy w momencie, w
którym pełen entuzjazmu przyjeżdża zorganizować spotkanie poetów
proletariackich i mocno wierzy w to, że Achmatowa czy Mandelsztam
dołączą do tego grona. Potem widzimy, w jaki sposób system
doświadcza Mindicza, którego związki z literaturą najsubtelniej
ukazują ogrom hipokryzji oraz złowieszczą atmosferę zagrożenia
wolności słowa – to wszystko prowadzi do smutnego finału. Rostow
nie podda się temu smutkowi. Sprawi się dobrze w roli kelnera,
kochanka, także ojca pozostawionej pod jego opieką dziewczynki.
Wyjdzie z twarzą z każdej trudnej sytuacji. Jednocześnie wciąż
tkwić będzie uwięziony w Metropolu i w czasach, z których się
nie wydobył – mentalnie i emocjonalnie. Czyta „Próby”
Montaigne’a, potrafi patriotycznie bronić zasług Rosji przed
Niemcem, zaprzyjaźnia się z Amerykaninem i umie z lekkością oraz
wyjątkową pogodą ducha przechodzić przez kolejne etapy
drapieżnych zmian rosyjskich. Tych, które pochłaniają ludzkie
istnienia, ale którym nie jest dany dostęp do świadomości
hrabiego Rostowa.
W
gruncie rzeczy to bardzo ciekawa książka, dość odważna i
zmuszająca do różnego rodzaju przemyśleń. Panoramiczna opowieść
o ludzkich niepokojach oraz problemie jednostki dającej się łatwo
wmanewrować w narzucony pogląd o kształcie przyszłości. W lekko
przesłodzonej konwencji, która jest jak najbardziej zamierzona –
albo zamierzona we fragmentach. Tak
naprawdę to opowieść o ludziach poszukujących przestrzeni, w
której wyrażą się naprawdę. I wolności wewnętrznej, która
jest w Rosji towarem deficytowym, a może też przywilejem danym
nielicznym. Rostowowi na pewno.
Towles skutecznie przykuje uwagę i pozwoli na odbycie podróży do
czasu, w którym nikt nie chciałby się chyba znaleźć. Każdy
chciałby mieć za przyjaciela tytułowego dżentelmena. Bo warto być
przyzwoitym nawet wówczas, gdy trzeba niekiedy dopasować się do
czasu i miejsca, które nie znają pojęcia przyzwoitości. Hrabia
jest takim trochę rosyjskim Robinsonem, który w każdej trudnej
sytuacji jest w stanie odnaleźć pozytywy i przekonać do tego
innych. Wchodzi w bliskie relacje z ludźmi, którzy prawdopodobnie
nie stworzyli podobnych z nikim innym. Zachwyca i inspiruje. To nie
jest jednak powieść jednej postaci. Niezbyt dosadnie zarysowani
bohaterowie drugiego planu chwilami grają u Towlesa pierwsze
skrzypce, ale zawsze, nazbyt często, skryci są w blasku Rostowa. Co
może być zaletą, ale także wadą tej książki.
Z
pewnością wartej bliższego poznania.