środa, 27 lipca 2022

Norwegia

„Dzieci Norwegii” to przejmujący i uczciwy wobec czytelnika reportaż o Barnevernet – norweskiej instytucji zajmującej się ochroną najmłodszych mieszkańców tego pięciomilionowego kraju. To opowieść o tym, jak cienka jest granica między szczęściem a rodzinnym dramatem. Autor Maciej Czarnecki podjął się trudnego zadania – odczarowania mitów o tym urzędzie, pokazania jego wad i zalet. Podobnie obiektywnie pokazał nas, Polaków, ze wszystkimi dobrymi i słabszymi stronami. To dzieło, które czyta się z niepokojem, czasami złością, ale od którego trudno się oderwać. Coś, czego nie radzę czytać przed snem.
Zawsze, gdy siadam do kolejnego reportażu, na ocenie zaważa jedno pytanie: „Czy dzięki tej książce stałem się mądrzejszy?”. Z reguły odpowiedź twierdząca daje podstawę do wystawienia wysokich not i poczucia, że dobrze spożytkowałem swój czas. Tym razem jest inaczej. Wydaje mi się, że wiem jeszcze mniej niż przedtem. Chciałoby się powtórzyć sokratesowe „wiem, że nic nie wiem”. Pewność została zastąpiona zwątpieniem, a historie bohaterów wciąż kołaczą mi się po głowie w poszukiwaniu szablonów, tendencji, wzorów. A tych, jak na złość, w „Dzieciach Norwegii” nie uświadczymy. I właśnie to jest największą wartością tej pozycji.

Autor tego poruszającego dzieła, Maciej Czarnecki, dziennikarz, reportażysta, podszedł do swej pracy z należytą ostrożnością i aptekarską niemal dokładnością. Próżno tu szukać wartościujących opinii, zarówno o owianym niesławą Barnevernet, jak i rodzicach, których bagaż doświadczeń i traumatycznych przejść przygniótłby zapewne niejednego z nas. To, z czym się zderzamy, to fakty. Niewygodne dla wszystkich stron.
Książka składa się z ponad dwudziestu rozdziałów, a każdy z nich przedstawia nowy wątek, osobistą historię (nie zawsze, na szczęście, tragiczną) czy też perspektywę eksperta, prawnika albo pracownika Barnevernet. Autor zresztą bardzo zgrabnie przeplata te opowieści – po zagłębieniu się w przeżycia prawdziwej, istniejącej rodziny, a więc w to, co dla Polaków uchodzi za świętość, reportażysta daje nam nieco odetchnąć, ochłonąć. Pozwala nam zapoznać się z mniej emocjonalną perspektywą tych, dla których Barnevernet to przede wszystkim chłodne spojrzenie rutyniarza i codzienne obowiązki. Bardzo ciekawym zabiegiem jest wplatanie na początku rozdziałów krótkich wątków z literatury i sztuki Norwegii. Za to chyba mogę być autorowi wdzięczny, bowiem bez tych spokojniejszych przerywników książka stałaby się trudna do przebrnięcia. Ładunek emocjonalny, jaki niesie za sobą fakt, że mówimy tu o rzeczywistych postaciach, zostaje nieco zniwelowany.

Takiej struktury nie zapowiadała jednak pierwsza opowieść w „Dzieciach Norwegii”. Poznajemy doświadczenia pary niesłusznie oskarżonej o bicie swoich dzieci. W trakcie czytania tej historii zderzamy się z takim poziomem abstrakcji, że nietrudno o porównanie do „Procesu” Kafki. Rodzice muszą udowodnić, że nie są wielbłądami, choć urzędnicy przy pomocy subiektywnych raportów tak jakby starali się pokazać, że jednak Kasia i Sebastian nieco te wielbłądy przypominają. Ostatecznie prawda wychodzi na jaw i dzieci wracają do domu. Wkrótce po tych zdarzeniach rodzina przenosi się do Polski.
Szybko przechodzimy do następnych bohaterów. Spodziewałem się, że każda kolejna historia okaże się jeszcze bardziej szokująca, jednoznacznie wskazująca – Barnevernet poluje na dzieci, to zło wcielone. Po cichu nawet tego pragnąłem – nie musiałbym zastanawiać się nad oceną ich działań, miałbym wszystko podane na tacy. Błąd. W ciągu następnych kilkunastu rozdziałów docierało do mnie coraz wyraźniej – dominują odcienie szarości, nic nie jest oczywiste, nie ma ludzi bez skazy.

W książce nie brakuje dowodów na trudności, które spotykają Polaków w Norwegii. Szukają nowego życia, czasami uciekają przed przemocą, używkami, przede wszystkim jednak – przed biedą. Nikt nie czeka na nich z otwartymi ramionami. Zaczynają od drobnych fuch, często na czarno, z mozołem wspinają się po kolejnych szczeblach społecznej drabiny, a tych, jak na rzekomo egalitarne społeczeństwo, jest wyjątkowo dużo. Stres, nerwy, kłopoty z nieznajomością języka – pierwsze kroki w nowym kraju to stąpanie po polu minowym. O fatalny w skutkach błąd nie jest trudno, szczególnie, gdy bacznie obserwują cię sąsiedzi, nauczyciele, współpracownicy.
 
Brakowało mi także rozmów z dziećmi, szczególnie tymi, które dziś już są dorosłymi osobami. Trudno jednak z tego czynić prawdziwy zarzut. Zdaję sobie sprawę, jak delikatnych spraw dotknięto. To oczywiste, że rodzice z troski o dzieci nie pozwoliliby na zadawanie pytań, a te większe, jak sądzę, same raczej niechętnie spojrzałyby na propozycję rozdrapywania ran.
Tworząc książkę z klamrą czarno-białych historii i środkiem wypełnionym odcieniami szarości, autor zostawił mnie z poczuciem zagubienia i dezorientacji. To, co przeczytałem na początku i końcu w sposób zamierzony kłóci się z całą resztą. W głowie powstaje konflikt emocji i racjonalnego rozumowania. Choć teraz, na krótko po przeczytaniu tej książki, czuję się nieco „podtruty”, wiem, że to spór potrzebny. W końcu tu chodzi o przyszłość tysięcy dzieci.

Myślę, że mimo drobnych niedociągnięć, mamy do czynienia z bardzo wartościową książką. Wysłuchano obydwu stron sporu, przedstawiono kilka ważnych statystyk, obalono wyolbrzymione mity, lecz także potwierdzono niektóre zarzuty stawiane Barnevernetowi. „Dzieci Norwegii” to pozycja, która zmusza do samodzielnej oceny faktów i choćby z tego tylko powodu warto po nią sięgnąć.