Mam 6 miesięcy szukam nowego domu.
To piesek moich sąsiadów. Potrzebuje towarzystwa i dużo zabawy.
Jestem zadbany i słodki. Czekam na kogoś kto mnie pokocha.
To piesek moich sąsiadów. Potrzebuje towarzystwa i dużo zabawy.
Jestem zadbany i słodki. Czekam na kogoś kto mnie pokocha.
Piotr stworzył bardzo ekscytujący thriller, który momentami przeradza się w horror. C Autor miesza w głowach nie tylko bohaterom, ale przede wszystkim czytelnikom. Nie jesteśmy w stanie domyślić się, o co tutaj chodzi, mimo że z każdą kolejną przeczytaną stroną coraz bardziej chcemy poznać prawdę. Tej dowiemy się na końcu i jestem przekonana, że dla wielu czytelników będzie ona szokiem, dla mnie w każdym razie była. Autor umiejętnie manipuluje naszym umysłem, co rusz myląc tropy i podsycając naszą ciekawość. Na szacunek zasługuje to, że mimo tak zawiłych scen autor sam nie pogubił się tej historii. Każda scena ma sens, nie ma tutaj błędów, a patrząc na całość powieści, nie było to łatwe zadanie.
Pasażerowie MF Baltica podróżują w różnym celu Przykładny mąż trójka studentów i starsza pani mają wrażenie, że coś im umknęło. Okazuje się to bardzo ważne.
Bylo ciekawie, ale niewybitnie polecam Boską proporcję.
Konkretnie – to historia o tworzonych od XIX w. szkołach z internatem (ostatnią zamknięto w 1996 r.) dla dzieci rdzennych mieszkańców Kanady, prowadzonych głównie przez Kościół katolicki, ale fundowanych przez państwo. 150 tys. dzieci padło tam ofiarą przemocy fizycznej i psychicznej. Tytułowy Toby Obed był jednym z nich, ocaleńców – bo tak nazywa się w Kanadzie tych, którym udało się owe szkoły przetrwać. Z takim brzemieniem nie potrafił odnaleźć się w społeczeństwie, pił, prawie zamarzł na śmierć, stracił nogę i rękę. Państwo, które nadzorowało szkoły z internatem, pozwoliło, by działy się tam potworności. Dziś w Kanadzie kolejne pokolenia „próbują rozmawiać o nienaprawialnym”. Gierak-Onoszko swoją opowieść prowadzi z różnych perspektyw: ocaleńców, prawników, polityków. Z naciskiem na detale buduje żywe, niemalże filmowe obrazy. Tu trzeszczy mikrofon przypięty do koszuli Justina, tam, w czasie jednej z rozmów, słychać skwierczenie tłuszczu na patelni. A opisy krzywd wyrządzanych dzieciom czyta się tak, że cierpnie skóra.
Joanna Gierak-Onoszko, 27 śmierci Toby’ego Obeda,
„Jesień zapomnianych” kończy trylogię kryminalną autorstwa Anny Kańtoch. Z jednej strony mnie to cieszy, bo dzięki temu historia Krystyny Lesińskiej zyskuje ostateczne zamknięcie, bez miejsca na wątpliwości. Z drugiej jednak opowieści o tej bohaterce były dla mnie jednymi z najlepszych kryminałów ubiegłych lat, na kolejne odsłony czekałam z niecierpliwością i zwyczajnie żałuję, że to już koniec.
Jako że autorka postanowiła w tej trylogii odwrócić chronologię, w „Jesieni zapomnianych” – po rozgrywającej się w czasach współczesnych „Wiośnie zaginionych” i „Lecie utraconych” z akcją osadzoną w roku 1999 – przenosimy się w lata sześćdziesiąte. W 1963 roku Roman Wojciechowski wyjeżdża w góry z czwórką znajomych. Troje z nich ginie, jedno wraca, a sam Romek przepada bez wieści. Od tamtej pory jego rodzice i siostra próbują jakoś żyć, choć chyba bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że egzystują w zawieszeniu. Trzy lata później dwudziestojednoletnia Krystyna studiuje prawo, ale bez większego przekonania, raczej po to, by wypełnić czymś pustkę. Kiedy jej znajomy z dzieciństwa, Karol Fiszel, popełnia samobójstwo, dziewczyna wybiera się na jego pogrzeb. Dowiaduje się wówczas, że Karol nie był pierwszym młodym człowiekiem z Drugich Szopienic – czyli dzielnicy Katowic – który się powiesił, a Romek przed zaginięciem interesował się tymi zgonami. Krystyna postanawia zagłębić się w sprawę i pomóc lokalnemu dziennikarzowi w jego śledztwie, przede wszystkim poprzez rozmowy z bliskimi zmarłych mężczyzn. Liczy na to, że trafi na jakieś nowe informacje o swoim bracie.
Chociaż „Jesień utraconych” zamyka cykl, można po nią sięgnąć bez znajomości poprzednich części – tyle że będzie to równoznaczne z pozbawieniem się przyjemności lektury dwóch świetnych kryminałów. Owszem, nie docenimy wtedy sposobu, w jaki Anna Kańtoch domyka fabularną oś trylogii, czyli sprawę zaginięcia Romka (a robi to wyśmienicie!). Jednak już sama historia tajemniczych samobójstw w Drugich Szopienicach wystarczy, by uznać tę książkę za doskonałego przedstawiciela gatunku. Opowieść rozwija się powoli, bez zaskakujących zwrotów akcji, lecz konsekwentnie. Dziennikarskie „śledztwo” to właściwie tylko rozmowy z różnymi ludźmi, odkrywające kolejne warstwy tej historii i pokazujące, jak łatwo się w życiu pogubić i jak trudno przeciwstawić się złu. „To był dobry chłopiec” – powtarzają nieustannie bliscy młodych mężczyzn, którzy odebrali sobie życie. Ale czy na pewno? Historia przedstawiona w „Jesieni zapomnianych” wciąga od początku psychologiczną głębią, a na koniec zachwyca – prostotą wyjaśnienia.
Bardzo lubię styl Anny Kańtoch i to uczucie z powieści na powieść tylko się pogłębia. Język jest tu z jednej strony konkretny i wyważony, z drugiej – nierzadko zaskakuje odkrywczą frazą. Mam wrażenie, że autorka każde słowo kilka razy przemyślała, zanim go użyła, dlatego żadne nie pojawia się przypadkowo czy niepotrzebnie. Podobnie zresztą jest z samą fabułą: Kańtoch skupia się na dwóch kryminalnych wątkach, czyli samobójstwach w Szopienicach i zniknięciu Romka, oszczędnie dozując dodatkowe elementy, składające się na życie prywatne Krystyny. Można wręcz odnieść wrażenie, że wspomina o nim niejako przy okazji. A mimo to trzecia część trylogii pozwala nam wreszcie poznać główną bohaterkę jako młodą dziewczynę i nieco lepiej ją zrozumieć. Krystyna jest nad wiek poważna, rzeczowa i poukładana (dzięki czemu zresztą później zostaje doskonałą policjantką). Czuje przy tym, że właściwie sama jeszcze nie wie, kim jest, i nie ma swojego miejsca na ziemi, dlatego wciąż poszukuje, testuje granice i próbuje przeciwstawiać się wtłaczaniu w schematy. Nie zawsze jej się to udaje – i to czyni ją tak wiarygodną postacią.
Samobójstwa młodych ludzi,
jesienna aura, mrok kryjący się w ludziach i w Katowicach lat
sześćdziesiątych, po których właśnie grasuje wampir z Zagłębia… To
wszystko sprawia, że mogę polecić „Jesień zapomnianych” fanom
kryminałów, dla których najważniejszy jest klimat powieści. A także tym
ceniącym sobie oszczędny styl i przemyślaną kryminalną zagadkę, której
kluczem są emocje bohaterów, a nie lejąca się hektolitrami krew. Krótko
mówiąc: mnie najnowsza powieść Anny Kańtoch nie zawiodła w żadnym
aspekcie.
Anna Kańtoch powraca z drugą częścią trylogii, której główną bohaterką jest Krystyna Lesińska. Pierwsza powieść z tą postacią, zdobyła Nagrodę Wielkiego Kalibru dla najlepszej polskiej powieści kryminalnej roku. Ja też jestem zauroczona tworzonymi przez autorkę historiami kryminalnymi – przede wszystkim silnym osadzeniem ich w codzienności. I nie chodzi mi tu o dokładne rysowanie tła, opisywanie miejsc i tak dalej, co robią autorzy kryminałów zwanych miejskimi. Chodzi raczej o niezwykle wiarygodne odmalowanie tła obyczajowego i emocji; o to coś, co moglibyśmy ogólnie nazwać klimatem powieści.
Zacznijmy jednak od początku. Historia wygląda następująco: mamy rok 1999. Rodzice i trójka dzieci, dwie dziewczynki i nastolatek, spędzają wakacje w Pogańskim Młynie – starej leśniczówce na odludziu. Stają się tam celem ataku, który przeżywa tylko siedemnastoletni Kuba. Dosyć szybko wychodzi na jaw, że to nie pierwsza tragedia w życiu chłopaka. Śledztwu w tej sprawie przewodzi Krystyna Lesińska, a wskazówki prowadzą ją między innymi nad Czarny Staw Gąsienicowy.
Nie chcę pisać więcej o fabule, by niczego nie zdradzić, powiem tylko, że historia kryminalna, wokół której została osnuta ta powieść, trochę przeraża, ale przede wszystkim smuci – bo jest po prostu tragiczna. Nikt w niej nie jest tak naprawdę prawdziwym negatywnym bohaterem, złym człowiekiem, za to wielu jest tu nieszczęśliwych. Nieszczęśliwa jest też sama Krystyna: zaledwie dwa tygodnie wcześniej zmarł jej mąż. I choć kobieta bardzo się stara, żeby osobista tragedia nie wpłynęła na pracę, nie do końca jej się to udaje, dlatego śledztwo toczy się dość opieszale. Ale z drugiej strony działa terapeutycznie: praca pozwala bohaterce nie myśleć o stracie.
Tych, których dziwi fakt, że Krystyna pracuje – przecież w „Wiośnie zaginionych” była na emeryturze! – spieszę uspokoić: to nie pomyłka, a efekt zastosowanego przez Annę Kańtoch ciekawego zabiegu, jakim jest odwrócenie chronologii. W kolejnych odsłonach trylogii autorka chce sięgać coraz głębiej w przeszłość bohaterki, zatem z niecierpliwością czekam już na zamykający ten cykl początek historii Krystyny, który z pewnością pozwoli jeszcze lepiej ją zrozumieć i odkryć, dlaczego zachowuje się właśnie tak, jak się zachowuje.
Ale nie tylko z powodu przesunięcia czasu akcji „Lato utraconych” jest inną powieścią niż „Wiosna zaginionych”. Mało tu nawiązań do historii zaginionego brata Krystyny, tak przecież istotnej dla fabuły poprzedniej części, zdecydowanie mniej także Katowic (bo i do powieściowej zbrodni nie dochodzi w mieście). Niezmienne pozostają dwa elementy: ten typowy dla kryminałów Anny Kańtoch klimat, o którym wspominałam na początku, oraz główna bohaterka. Jednak autorka nieco przesuwa akcent: w otwarciu trylogii najważniejszym elementem była bez wątpienia właśnie Krystyna, tutaj nacisk zostaje położony na kryminalną historię. Ma to, rzecz jasna, uzasadnienie: Krystyna jest wciąż pracującą policjantką, a zatem historia nieco bliższa powieści policyjnych procedur – z mozolnym badaniem każdego śladu, rozpytywaniem, grzebaniem w przeszłości – świetnie się tu broni. Poza tym w „Wiośnie…” zdążyliśmy już dobrze poznać zachowania głównej bohaterki, teraz zatem możemy skupić się na historii.
W powieściach kryminalnych Anny Kańtoch zawsze znajduję to, czego szukam: dopracowaną fabułę, świetny warsztat, skupienie na opowiadanej historii. Ale jest w nich też coś, co nazwałabym brakiem zadęcia – autorka nie popisuje się tym, jak pięknie pisze, nie widać tu zachwytu własnymi pomysłami. Kańtoch po prostu chce podzielić się z czytelnikami pewną historią. A ja zawsze z chęcią jej słucham.
Rzecz się dzieje na Dolnym Śląsku, zaczyna przed wojną w uzdrowiskowej miejscowości Görbersdorf, słynącej z pierwszego na świecie sanatorium dla gruźlików, kończy w tym samym miejscu prawie wiek później – w Sokołowsku. Berta rodzi się Niemką, Barbara też, choć po wojnie adoptowana przez polskie małżeństwo, staje się Polką, Violetta nie wie, kim właściwie jest, fantazjuje o różnych swoich lepszych wcieleniach, Kalina postanawia wrócić do punktu wyjścia i kupuje dom w Sokołowsku, ten sam, w którym niegdyś mieszkał Bazyl Ochęduszko, jasnowidz i uzdrowiciel, któremu bezgranicznie wierzyła Barbara.
To wielka książka, zarówno pod względem objętości, jak i treści. Losy czterech kobiet, które zdane były wyłącznie na siebie, niemogących liczyć na pojawiających się i znikających w ich życiach mężczyzn, wydają się niezwykłe i bardzo zwykłe jednocześnie. Bo trudne, smutne, czasem wręcz beznadziejne. Bator tka misternie ich historie, przenosi nas z epoki do epoki, nie szczędząc szczegółów. Odtwarza topografię miejsc, najpierw niemieckich, potem tych samych – już polskich. Odtwarza dni z życia kobiet, jakby były prawdziwymi, a nie fikcyjnymi postaciami. Bo wydaje się, że skleja ich losy z ocalałych fragmentów, skrawków.
Powieść kipi też od emocji, od nienawiści przez niepokój, czułość aż po ulgę. Mnie najbardziej wciągnęła opowieść o Bercie, wychowywanej bez matki przez ojca prowadzącego masarnię. Utrzymywał ich małą rodzinę ze sprzedaży wędlin łakomym dobrych smaków gruźlikom z miejscowego sanatorium. Berta pomagała mu od małego, a w skrytości marzyła o miłości, cieple, jakie mogłaby dać jej tylko matka. Z wiekiem pojawiło się drugie marzenie: o wolności. Jej córka, wnuczka i prawnuczka podzielą te pragnienia.
Bator wciąga czytelnika, i choć na początku 650 stron może przerażać, z każdą stroną rośnie radość, że jeszcze zostało ich tak dużo do końca. „Gorzko, gorzko” można czytać i czytać.
Każda rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób, Wszyscy są razem a jednak osobno . Skomplikowaną sieć wzajemnych zależności, wspólnych dramatów i oczekiwań, ale także wspólnych pragnień. Testament Niny Wähä to wielowymiarowa historia, skupiająca się na dziejach rodziny, która ugrzęzła gdzieś pomiędzy Finlandią a Szwecją, która żyje na granicy, ale nie tylko granicy dwóch państw. Także na granicy moralności, powinności wobec innych i siebie samych. W tej niezwykłej powieści wywodzącej się wprost ze skandynawskich rubieży dostajemy wielogłos różnych postaci, który jak w kalejdoskopie pokaże nam obraz rodziny, którą łączą nie tylko więzy krw
W powrocie do domu jest coś szczególnego. Albo się to lubi, albo się tego nie lubi, ale nie można być wobec tego obojętnym. Wszyscy tu nosza swoje gorzkie wspomnienia. Powrót wywoła lawinę zdarzeń , które w końcu doprowadza do tego co nieuchronne.
Historia rodziny Toimich toczy się gdzieś na fińskich odludziach, w gospodarstwie Siri i Penttiego, wokół zbudowanej przez nich rodziny, a może raczej systemu rodzinnego opartego o wzajemne animozje, żal i wyrzuty, niekiedy o szacunek i miłość, ale to nieliczne przypadki. Rodzina wykluta została na traumach poprzednich pokoleń, na braku miłości i tym zimnym podejściu do dzieci, do drugiego człowieka.
Testament to smutna historia o nieszczęśliwej rodzinie, która stara się jakoś przeżyć, poradzić sobie, przetrwać? Ale czy to wszystko, czego możemy oczekiwać od życia? Przeżycia i przetrwania?
Nina Wähä stworzyła fabułę, która jest tak bliska życiu, jak tylko się da. Rodzina Toimich, nawet mimo osobliwej liczby jej członków, przypomina wiele rodzin. Rodzin naznaczonych trudnym relacjami, surową opieką rodziców, głodem i niedostatkiem. Opisywane wydarzenia są sugestywne, wspomnienia poszczególnych bohaterów przenoszą nas w przyszłość i dzięki temu każdy bohater, istotny dla rozwoju wydarzeń, zostaje nam pokazany z różnych stron. Nie ma tu prostych odpowiedzi, a zło i dobro mieszają się, tworząc realny i bliski życiu odcień szarości. I choć wybraliśmy już swojego antagonistę, to musimy pamiętać, że każdy człowiek staje się tym złym z jakiegoś powodu.
Sceneria powieści Testament jest nad wyraz surowa, taka jak fińskie rubieże, do których na Boże Narodzenie przybywa główna bohaterka, Annie. To, co znamienne, przybywa, ale wolałaby uciec. Nie rozumie sensu życia w tym niegościnnym północnym kraju, wśród dzikich lasów. Odkąd pamięta, chciała odejść jak najdalej, zrobić jak największe wrażenie swoją ucieczką, pokazać, że stać ją na więcej. Niektórzy z jej rodzeństwa czują podobnie i także oddalają się, jednak orbitują ciągle wokół matki, wokół ojca. Jak ćmy wokół zapalonej żarówki, wiedzą, że się sparzą, a jednak krążą. W rodzinie Toimich tak właśnie jest, tam tylko się czeka, by wetknąć szpile drugiemu, by wyszydzić i wygarnąć nieco bolesnej prawdy. Nie jest łatwo wychowywać się w wielodzietnej rodzinie, ale bycie jednym z czternaściorga dzieci (dwanaściorga żyjących) to życie w nieustannej gotowości, to nieustanna walka.
Nina Wähä wykreowała bardzo charakterystyczną dla skandynawskiej prozy melancholię, jakąś surowość i dystans. Zdawałoby się, że w Testamencie też będziemy z dystansem obserwować poczynania bohaterów, wnikać w ich przeszłość i rozmyślać o przyszłości. W jakiś jednak sposób stało się inaczej i z bardzo bliska obserwujemy to, co dzieje się u Toimich – wierzymy im, współczujemy i rozumiemy. Oprócz tego mamy zaserwowany szczególny obraz północnego pogranicza, gdzie nic nie należy do nikogo, a przynależność do miejsca i narodowości gdzieś się rozmywa opowieść rodzinna staje się opowieścią o nas wszystkich. O braku miłości w rodzinie, o tym, że niektóre dzieci nie są kochane przez rodziców, a niektórzy rodzice nie są kochani przez dzieci. To wielowymiarowa historia o miłości i niemiłości, o dojrzewaniu do bycia szczerym ze sobą. O bólu, o traumie, o relacji i o braku szczerego kontaktu i tego, co najważniejsze dla dzieci, przywiązania do kochającego opiekuna. To historia także o żałobie po zmarłych dzieciach oraz żałobie po rodzinie, jaką mogła być, gdyby nie śmierć i trauma.
Testament przypomina o tym, że skądkolwiek nie pochodzimy, to najbardziej znacząca jest rodzinna relacja, która może być blaskiem dla całego naszego przyszłego życia lub kłaść się na nim ponurym cieniem. Ten bagaż rodzinnych doświadczeń ciągnie się za nami, a dużo siły i pracy wymaga odcięcie tej pępowiny, zwłaszcza kiedy rani, uprzykrza życie i tłamsi w rozwoju.
Testament
Nina Waha
Pierwsza książka po otrzymaniu nagrody Nobla to coś, na co czekają wszyscy czytelnicy i miłośnicy literatury. Z drugiej strony na barkach noblisty spoczywa wielka odpowiedzialność i ciężar tej nagrody.
Nie chcę skupiać się tutaj na streszczaniu poszczególnych esejów, ponieważ moje słowa nie oddadzą nawet w małej części tego, co chciała przekazać noblistka. Każdy z dwunastu tekstów to małe arcydzieło. Definicją arcydzieła jest dla mnie fakt, że nie można usunąć z niego żadnej części, nawet pojedynczego słowa, bo sprawi to, że poczujemy brak tego elementu. Oczywiście każdy z esejów spełnia tę zasadę.
Jednym słowem, które spaja wszystkie teksty zawarte w zbiorze, jest oczywiście czułość. To słowo, którym można określić całą twórczość Olgi Tokarczuk. Choć wybrzmiało ono głośno podczas mowy noblowskiej w zeszłym roku w Sztokholmie, pojawiło się w jej twórczości już wcześniej. Nawet jeżeli nie zostało spisane na kartach książek noblistki, ono tam jest, schowane między wierszami, ukryte w treści. Nie narzuca się, daje odkryć się powoli, delikatnie szepcze do czytelnika. Czym jest owa czułość? Ciepłym spojrzeniem, miłym słowem, zrozumieniem drugiego istnienia, bo nie tyczy się to tylko ludzi. Aby świat stał się lepszym miejscem, musimy tę zasadę odnieść również do zwierząt i roślin.
Tutaj należy poruszyć jedną kwestię. Olga Tokarczuk zawsze stara się znaleźć połączenie między różnymi czynnikami funkcjonowania świata. Szuka tego w biologii i psychologii, znajduje w literaturze. Cały świat, według noblistki, jest jedną wielką maszyną, której wszystkie części składowe łączą się w nierozerwalny sposób ze sobą. Gdy jeden trybik przestaje działać, kolejne również zaczynają szwankować.
„Czułego narratora” można uznać za jedną wielką pieśń pochwalną na cześć literatury. Tokarczuk opisuje jej złożoność, a przede wszystkim moc jaką posiada. Połączona z czułością wydaje się jedynym i najskuteczniejszym lekarstwem dla ludzkości. Opowieść musi uratować świat, nie znaczy to, że będzie taki, jaki był przed pandemią. Z tak dobrym lekarstwem powinien być lepszy.
Czytajmy książki Olgi Tokarczuk, w szczególności Czułego narratora. Książka została wydana w idealnym momencie, kiedy wszyscy potrzebujemy nadziei na lepsze jutro. Wyobraźmy sobie, jak zupełnie inny byłby świat, gdybyśmy wszyscy kierowali się tokarczukowską czułością.
Objawienie szwedzkiej prozy. Oddziałująca na wyobraźnię, zaskakująca opowieść o powrocie i mierzeniu się z przeszłością.
Sprzątałam lęki brata tak samo jak swoje. Przypominało to grę w tetrisa. Klocki trafiały w odpowiednie miejsca odpędzając wszelkie próby myślenia o czymś innym.
Karin Smirnoff jest absolutnie wyjątkowa w tym, w jaki sposób opowiada o przemocy. Przemoc jest tu strukturalna, dosadna, istniejąca latami w obrębie rodziny – czyli w przestrzeni, w której zawsze poszukujemy poczucia bezpieczeństwa, nie frontów walki – jednak bardzo zniuansowana. Wdziera się w portretowane relacje w taki sposób, że nie jesteśmy w stanie zauważyć początku tego destrukcyjnego procesu.
Jana przyjeżdża do brata. Trochę błądzi, trochę celowo opóźnia konfrontację z nim. Bo to spotkanie będzie konfrontacją, choć oboje zdają się swoistą jednością, kiedyś złączeni wobec agresji człowieka, którego już nie ma i po którym nikt nie płakał. Kapitalna kompozycja powieści najpierw wprowadza nas w świat, w którym bohaterka powinna pozornie czuć się bezpieczna i pewna siebie, bo to przecież znane jej strony i bliski jej brat u boku, a potem stopniowo rozsadza ramy tej oczywistej przestrzeni. Jakby mimochodem otrzymujemy kolejne ciosy, dowiadując się, kim Jana była, kim się stała i kim w związku z minionymi wydarzeniami jeszcze może się stać. Nie wiem, czy bardziej przerażająca jest tu przeszłość, teraźniejszość, czy może antycypacje, bo widać wyraźnie, że Smirnoff przymierza się do kontynuacji, że nie jest to zamknięta całość, że potrafi jeszcze otworzyć kolejne furtki do piekła i następnej traumy. „Pojechałam do brata na południe” to powieść, która stopniowo odsłania mroczne rodzinne sekrety, ale jednocześnie zderza Janę samą ze sobą. W tym znaczeniu będziemy tu mieli dwie płaszczyzny odkrywania tajemnic: coś już się wydarzyło i musimy poznać te zdarzenia szczegółowo, ale jednocześnie coś dopiero będzie miało miejsce. Jana nie jest tu tylko swoją pamięcią, ewentualnie pamięcią brata. Podczas schodzenia do egzystencjalnego piekła bohaterki jesteśmy także świadkami tego, że pewne zdarzenia sprzed lat Jana zaczyna widzieć inaczej, bo niewiedzę albo jej fantazje o minionym uzupełniają relacje innych, ich perspektywy widzenia problemów.
Jana stoi w swoistym rozkroku. Z jednej strony chciałaby odważnie wyjść nowemu światu naprzeciw i stworzyć w nim jakąś nową relację, na przykład z czarnowłosym mężczyzną o „kafkowskich oczach”, do którego wyjątkowo szybko lgnie już na samym początku tej powieści. Jakby pomyliła adresy, nie dostała się do brata, którego trzeba przytulić, lecz wtuliła się w obce ramiona. W ramiona człowieka, który uniemożliwi jej złapanie oddechu po tym, co przeszła. Nie pozwoli stawać się nową Janą na własnych zasadach. Skomplikowana relacja, w jaką wejdzie bohaterka tej książki, będzie początkiem wikłania się ze sobą wielu toksycznych relacji. Jednocześnie – biorąc pod uwagę to, gdzie Jana znajduje zatrudnienie – będzie to również powieść o zgliszczach po różnych relacjach, które egzemplifikują nieporadność, samotność i ostatecznie śmierć w rozpaczy. Jeden z pragmatycznych bohaterów mówi jednak, że nie można umrzeć z rozpaczy. Nie. Nic tu nie będzie łatwe. Nawet umieranie. Rozpacz należy tu przyjąć i przeżyć. Z rozpaczy przeistoczyć się w człowieka, który musi ją oswoić, bo czeka na niego kolejny jej niebezpieczny ładunek. Siła mrocznego obrazowania tego, jakich okrucieństw mogą się na sobie dopuszczać ludzie, jest oczywiście cechą dystynktywną Smirnoff, ale mam wrażenie, że istotniejsze od portretowania wielu traum jest zaproponowanie czytelnikowi dróg radzenia sobie z tym, co potem. Czasem musi to być po prostu zapominanie. Choć bohaterowie tej książki pamiętają absolutnie wszystko. Z każdym bolesnym detalem.
U Karin Smirnoff nie będzie żadnych pozytywnych rozwiązań problemów. Nie będzie żadnego wybaczania i pojednania, choć w gruncie rzeczy do tego dążą bohaterowie albo tego chciałby czytelnik, który naiwnie liczy na to, że złapie tu choć przez chwilę oddech. „Pojechałam do brata na południe” to książka – również z powodu zaznaczonej wyżej frazy – absolutnie pochłaniająca i wywołująca wrażenie niemocy. Nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Prawdopodobnie nic ze sobą z lat minionych ani ze sobą obecnie nie są w stanie zrobić bohaterowie. Nie umieją rozmawiać, wyrażać swoich emocji, nie są gotowi na prawdziwe zbliżenia. Przekleństwo rodziny Kippów będzie dużo bardziej destrukcyjne i potężne, niż może się to początkowo wydawać.
Jana kompulsywnie sprząta miejsca, w których się znajduje. Chce nadać porządek temu, co wokół niej, bo nigdy nie będzie w stanie uporządkować własnego wnętrza. Coś się wydarzyło i na zawsze naznaczyło piętnem cierpienia ją i brata. Ktoś już dawno odszedł, ale nadal rani. Ktoś jeszcze żyje, lecz nie warto się do niego zbliżać. Poruszające są w retrospekcjach dziecięce fantazje Jany i Brora o tym, że mają dom wraz z kochającymi rodzicami. Tymczasem pozostaje w nich ogromne poczucie winy. Także wstyd, choć to nie oni powinni się wstydzić. Ale jest to też fascynująca opowieść o bliskości rodzeństwa, które niekoniecznie trzeba było uczynić bliźniakami, aby zaznaczyć, jak silnie i na zawsze jednoczą nas przede wszystkim wspólnie przeżyte traumy.
Ponad wszystko jednak jest to powieść o tym, jak niebywale heroiczne staje się wychodzenie naprzeciw własnej pamięci. A także temu, jak pamiętają nas inni, lub temu, w jaki sposób rozmyliśmy się w czyjejś świadomości, gdy my sami nie jesteśmy w stanie kogoś z tej świadomości usunąć. Jak w każdej nordyckiej powieści swoją rolę odgrywa tu także surowa natura. Właściwie tylko ona wydaje się wolna od trosk, bolesnych wspomnień, skrywanego żalu i uwiarygodnionej psychologicznie nieśmiałości, by wziąć odpowiedzialność za swoje istnienie. Smirnoff przenosi nas do zimnego rejonu Szwecji, ale najzimniejsze jest tam tkwiące gdzieś między bohaterami przekonanie, że z różnych powodów nie da się niczego zmienić. Będziemy świadkami wielu przemian oraz prób zapominania. Ta książka odciśnie się w pamięci czytelników bardzo boleśnie. Ale to od początku powieść o nas – niezdolnych do pożegnania smutku i rozpaczy, niezdolnych do pożegnania przemocy, niezdolnych do pokochania samych siebie
To straszna historia, ale świetna powieść. zostaje na długo. Mądrze skonstruowany, skomplikowany obraz traumy opowiedziany niepowtarzalnym językiem.
Książka o której jak zdawać by się mogło powiedziano już wszystko. A jeśli jeszcze nie wszystko, to bardzo dużo. Powieść okrzyknięta mianem klasyki literatury rosyjskiej, przez wielu cały czas odkrywana jest na nowo. Powieść, którą naszym zdaniem powinien przeczytać każdy. Recenzowanie ponadczasowego dzieła, jakim bez wątpienia jest „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa to nie lada zadanie.
Opowiedziana historia zaczyna się w zwykły moskiewski
dzień, kiedy dwoje literatów spotyka dziwnego nieznajomego
przypominającego obcokrajowca. Rozwija się między nimi rozmowa, podczas
której nieznajomy mówi, że był na balkonie prokuratora Judei Poncjusza
Piłata, przepowiada śmierć jednego z pisarzy i nikt nawet nie domyśla
się, że tym obcokrajowcem jest Woland, diabeł w ciele człowieka. Berlioz
naprawdę umiera, a Moskwa i jej okolice stają przed szeregiem dziwnych i
czasami przerażających wydarzeń zainicjowanych przez Wolanda i jego
świtę.Tymczasem przyjaciel drugi z literatów, Ivan Bezdomny, trafia do
szpitala psychiatrycznego, gdzie spotyka Mistrza. Ten opowiada o swojej
pracy nad powieścią o Poncjuszu Piłacie i o tym, jak ostatecznie spalił
manuskrypt. Jednocześnie tajemnicza Margarita chce zrobić wszystko co
możliwe, aby dowiedzieć się, czy jej ukochany Mistrz żyje. Kobieta
zawiera pakt z diabłem.
Dopiero w ostatnich rozdziałach fabuła się zamyka i rozjaśnia.
Interpretować tę powieść można na wiele sposobów, to jeden z aspektów, który czyni ją ponadczasową. . Jest w tym utworze coś, co sprawia, że roztacza on wokół siebie aurę magii, coś, co nie pozwala o nim zapomnieć.
Bo „Mistrz i Małgorzata” to nie tylko fascynująca opowieść o mrocznym świecie Wolanda. To rzecz o fundamentalnych i ścierających się ze sobą pojęciach, jak dobro i zło, miłosierdzie i egoizm. Fantastyczna lekcja o dobrych ludziach, ich przywarach i o szatańskich sztuczkach — nie tylko w Moskwie lat 30-tych XX wieku.
Od jutra można składać Pity przez internet
Kto może pisze tak
KRS 0000186434
437/G Katarzyna Grzęda 1,5%