środa, 6 czerwca 2018

Ballada o dzikim zachodzie


Na wakacje szukam czegoś lekkiego zwłaszcza, że w tym roku nie wyjeżdżam raczej.

Moje książkowe zachcianki mają wyczerpany nakład. Syn czekał w kolejce do czytania.

Wszystkie opinie jakie czytałam  wręcz rozpływają się w zachwytach nad nim :że epicka, że epopeja teksańska, że to opowieść o ludziach targanych namiętnościami i pokazująca jak rodził się teksański mit. To wszystko prawda. Każdy kto sięgnie po tę powieść znajdzie tam to wszystko. Rozmach, monumentalność, epickie opisy i pełnokrwistych bohaterów.

Niestety  w miarę czytania było coraz bardziej nudno. Historia ludzi którzy za cenę własnej krwi zdobyli miejsce na ziemi nie porwała mnie. Nie jestem fanką książek indiańskich. Lubię sagi rodzinne. Ale tu forma tylko utrudnia i tak niełatwą lekturę.

Philipp Meyer odwalił kawał dobrej roboty tworząc wciągającą sagę rodzinną na tle zmian politycznych i społecznych jakie zachodziły w Teksasie od połowy XIX wieku.
. . Podzielona na trzy głosy: Eliego, Petera i Jeannie sprawiła, że im dalej tym słabiej czułam ducha ,,wielkich amerykańskich powieści". Brak zbędnego lukru przypomina mi Zolę.

Tragiczne przeżycia bohaterów przygnębiają.
A zawsze obiecuję sobie nie czytać topowych pozycji. To zupełna porażka. Odradzam nie trzeba słuchać
Syn
P Meyer


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz